czwartek, 12 lipca 2012

Time to say goodbye


Historia małego pieska o imieniu Bali, znalezionego w Lovinie przy targowisku – tego, o którym pisaliśmy już dawno, kończy się szczęśliwie. Bali trafiła najpierw do schroniska, lecz po niedługim czasie znalazła nową rodzinę z Japonii, która postanowiła się nią zająć.  Szczęśliwy koniec tej historii jest tylko początkiem zupełnie nowej o wiele bardziej szczęśliwej i pomyślnej. Cieszymy się, że uratowaliśmy młodą Bali, jedyne co radość tę może przyćmiewać to świadomość, że potrzebujących szczeniaków jest wiele, wiele więcej.
Nasza wielka miłość, jednośladowa piękność z 1985 roku, również znalazła  nowego, kochającego właściciela. Kiedy musieliśmy zacząć myśleć o opuszczeniu Loviny, umówiliśmy się z właścicielem domku, który wynajmowaliśmy, że to on kupi od nas naszą Vespę. Transakcja odbyła się bezgotówkowo, metodą wymiany czynszu za ostatni miesiąc na skuter. Choć było nam smutno wyjeżdżać i pozbywać się środka transportu, który pozwolił nam na ogromną wolność  i niezależność w zwiedzaniu wyspy, to wiemy, że nowy właściciel będzie się o nią troszczył i pielęgnował.
Opuszczając Lovinę mieliśmy dwojakie uczucia. Z jednej strony cieszyliśmy się na myśl o kolejnych miejscach, które będziemy odwiedzać, z drugiej jednak było nam żal wyjeżdżać z miejsca,  w którym zadomowiliśmy się, i z którym łączyło nas wiele.  Znowu trzeba się było spakować, pozbierać wszystkie drobiazgi i detale, o niczym nie zapomnieć i oddać klucze właścicielom.
Chociaż nie  byliśmy na Bali tak długo jak zamierzaliśmy pierwotnie to wyjeżdżając nie czuliśmy niedosytu. Był to raczej czas w sam raz. Dość długi, by poczuć się tam jak w domu, poznać sąsiadów, poczuć się częścią Loviny, ale nie aż tak długi, żeby całkowicie wyzbyć się zadziwienia innością i radości ze zwykłych chwil. Do samego końca cieszyliśmy się pięknymi zachodami słońca, popołudniowa grą w badmintona na plaży, wizytami  w gorących źródłach, pysznymi owocami, które kupowaliśmy na targu, własną kuchnią, gdzie można było sobie zrobić takie śniadanie na jakie tylko przyjdzie ochota. Wszystko to jednak traktowaliśmy jako prezent a nie jako zwykłość i codzienność, które z czasem mogły by się zakraść pod naszą strzechę.
Wyjeżdżając musieliśmy się pożegnać z wszystkimi znajomymi, których zapoznaliśmy podczas pobytu. Z Putu, który pomógł nam kupić Vespę, a którego spotykaliśmy na plaży o wschodzie słońca próbującego sprzedać turystom ‘własnoręcznie wykonane błyskotki’. Z Adi, prowadzącą stragan z ubraniami, która od początku naszego przyjazdu, była dla nas bardzo miła i zaczepiała nas kiedy tylko pojawialiśmy się w zasięgu – wynikiem czego z czasem zaczęliśmy unikać drogi obok jej straganu.  Z chłopakiem o imieniu Kadek, który prowadził sklep i agencję podróży, który manierami i poziomem języka angielskiego bardzo wybijał się ponad przeciętność, co niezmiernie nam imponowało. Pożegnaliśmy się też z kurami, które biegały beztrosko po naszym trawniku przed domkiem i kotami, które pod koniec naszego pobytu, traktowały nas już jak gospodarzy.
Spakowaliśmy się, pożegnaliśmy się i pojechaliśmy dalej. Najpierw taksówką, potem minibusem, dalej znowu taksówką, potem samolotem, autobusem, znów samolotem, aż dotarliśmy daleko, zupełnie gdzieś indziej niż przedtem…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz