czwartek, 26 lipca 2012

Caramel Cappuccino


Sześć i pół miesiąca temu, kiedy nad ranem przylecieliśmy do Pekinu, gdzie wszystko się zaczęło, wiedzeni potrzebą wypicia porannej kawy, trafiliśmy do Sturbucksa. Piliśmy tam nasze półlitrowe kawy cappuccino, które pozwoliły nam się obudzić i przeczekać kilka godzin do świtu.
Teraz znowu jesteśmy w Sturbucksie. To chyba znaczy, że wracamy, że podróż się skończyła. Wchodząc na teren lotniska zostawiliśmy za plecami Kuala Lumpur, teraz czekamy, znowu w środku nocy, pijemy nasze niewymiarowe cappuccina w amerykańskim stylu.
Sturbacks, choć nie planowaliśmy tego, wyznacza ramy naszej podróży. Pomiędzy dwoma papierowymi kubkami kawy mieści się wszystko to co przeżyliśmy i to czego przeżyć nie byliśmy w stanie, wszystkie nasze fascynacje, zachwyty i rozczarowania.
Chociaż w tej chwili dopijamy do końca naszą podróż i powoli zaczyna prześwitywać tekturowe dno, to nasz blog nie kończy się z tym ostatnim łykiem. Zostało nam jeszcze kilka wpisów, które dodamy, będąc już w Polsce. Może kiedyś pojawi się tam coś jeszcze, coś zupełnie nowego, nowa podróż, nowa wizyta w Sturbuckcie? Myślimy, że tak, że to tylko kwestia czasu a czas to pieniądz, jak wiadomo.

środa, 25 lipca 2012

Ale Meksyk !

Po wylądowaniu przywitał nas deszcz, który od razu przypomniał nam kto teraz rządzi na Filipinach. W przeciwieństwie do mafii taksówkarzy, która rządzi na parkingu przed lotniskiem, on  w okresie od maja do października trzyma władzę w całym kraju. Faktycznie chmury oraz kapiąca z nich woda przez kolejne trzy tygodnie towarzyszyły nam dość często. Nie taka jednak pora deszczowa straszna jak można wnioskować z jej nazwy. Poza chmurami było także słońce, niekiedy świeciło tylko przez chwilę, zaś innym razem przez cały dzień.  Na kształt naszej podróży po Filipinach istotny wpływ miała mała, trójkątna pieczątka wbita w nasze paszporty na granicy. Pozwalała nam ona przebywać na terytorium tego wyspiarskiego kraju przez 21 dni. Na nieco większą, dającą prawo pozostania na Filipinach przez dwa miesiące ani nas ani pluszaków stać nie było. Mający tak limitowany okres czasu musieliśmy dokonać wyboru tylko kilku miejsc, które odwiedzimy. Efekt tego wyboru można podziwiać na zdjęciach w kilku ostatnich postach. Kończąc naszą przygodę z Filipinami uzmysłowiliśmy sobie pewien fakt. Filipino Yakuza z Manili, motorowe riksze na Palawanie, skąpo odziane panie w Angeles, Jeepneye pokonujące dziurawe drogi na Luzonie, wszystko to powodowało, że podczas tych trzech tygodni na nasze usta co chwile cisnęły się słowa „ale Meksyk!” . W istocie bliżej stąd do Ameryki Łacińskiej, niż do sąsiednich krajów w Azji.

wtorek, 24 lipca 2012

Island hopping

El Nido, Archipelag Bucuit, Palawan, Filipiny

poniedziałek, 23 lipca 2012

W raju też się chmurzy.

Port Barton, Palawan, Filipin
Urodziny

Chiński cmentarz w Manili


Cmentarz jak miasto, rzędy grobów jak ulice, groby jak domy. 
Porzucone i dawno opuszczone, nieodwiedzane i zaniedbane, szare, smutne i martwe. 
Tylko znani i zamożni zmarli spoglądają z popękanych i spłowiałych, szklanych portretów. 
Z minami, które świadczą, że wszystko zostało już powiedziane. 

czwartek, 19 lipca 2012

Jeepney


Duże dziury kręta trasa
To jest autostrady krasa
Kolorowy Jeepney po niej jedzie
Wszystkich chętnych dziś przewiezie
Kura człowiek dwa pawiany
Wszystko razem upychamy
Tak powstaje zbita masa
Do kierowcy leci kasa
Kolor barwa styl i szyk
To ulicznej sztuki krzyk
Bo to honor jest i duma
I to każdy tutaj kuma
Nikt tu nie wie czy odjedzie
Czy do celu dziś przyjedzie
Jeepney to kolorów jest paleta
A kto wie gdzie będzie meta?



wtorek, 17 lipca 2012

Na Luzonie - znowu ryż!


Za siedem gór i siedem mórz, siedmioma środkami transportu. Filip od zawsze marzył o Filipinach a skoro byliśmy już tak blisko, oddzieleni tylko wspomnianymi siedmioma górami i siedmioma morzami, to nie darowaliśmy sobie.
Pierwszym punktem na trasie naszego filipińskiego szlaku okazał się północny Luzon ( największa wyspa Filipin).  Pojechaliśmy tam w górski region słynący z wielkich i pięknych tarasów ryżowych, odwiedziliśmy kilka mniejszych miasteczek i wiosek, w każdym oglądając uprawy ryżu. Poniżej na zdjęciach, rezultaty tego co udało nam się zobaczyć i uwiecznić na zdjęciach. Sagada, Banaue, Batad


czwartek, 12 lipca 2012

Time to say goodbye


Historia małego pieska o imieniu Bali, znalezionego w Lovinie przy targowisku – tego, o którym pisaliśmy już dawno, kończy się szczęśliwie. Bali trafiła najpierw do schroniska, lecz po niedługim czasie znalazła nową rodzinę z Japonii, która postanowiła się nią zająć.  Szczęśliwy koniec tej historii jest tylko początkiem zupełnie nowej o wiele bardziej szczęśliwej i pomyślnej. Cieszymy się, że uratowaliśmy młodą Bali, jedyne co radość tę może przyćmiewać to świadomość, że potrzebujących szczeniaków jest wiele, wiele więcej.
Nasza wielka miłość, jednośladowa piękność z 1985 roku, również znalazła  nowego, kochającego właściciela. Kiedy musieliśmy zacząć myśleć o opuszczeniu Loviny, umówiliśmy się z właścicielem domku, który wynajmowaliśmy, że to on kupi od nas naszą Vespę. Transakcja odbyła się bezgotówkowo, metodą wymiany czynszu za ostatni miesiąc na skuter. Choć było nam smutno wyjeżdżać i pozbywać się środka transportu, który pozwolił nam na ogromną wolność  i niezależność w zwiedzaniu wyspy, to wiemy, że nowy właściciel będzie się o nią troszczył i pielęgnował.
Opuszczając Lovinę mieliśmy dwojakie uczucia. Z jednej strony cieszyliśmy się na myśl o kolejnych miejscach, które będziemy odwiedzać, z drugiej jednak było nam żal wyjeżdżać z miejsca,  w którym zadomowiliśmy się, i z którym łączyło nas wiele.  Znowu trzeba się było spakować, pozbierać wszystkie drobiazgi i detale, o niczym nie zapomnieć i oddać klucze właścicielom.
Chociaż nie  byliśmy na Bali tak długo jak zamierzaliśmy pierwotnie to wyjeżdżając nie czuliśmy niedosytu. Był to raczej czas w sam raz. Dość długi, by poczuć się tam jak w domu, poznać sąsiadów, poczuć się częścią Loviny, ale nie aż tak długi, żeby całkowicie wyzbyć się zadziwienia innością i radości ze zwykłych chwil. Do samego końca cieszyliśmy się pięknymi zachodami słońca, popołudniowa grą w badmintona na plaży, wizytami  w gorących źródłach, pysznymi owocami, które kupowaliśmy na targu, własną kuchnią, gdzie można było sobie zrobić takie śniadanie na jakie tylko przyjdzie ochota. Wszystko to jednak traktowaliśmy jako prezent a nie jako zwykłość i codzienność, które z czasem mogły by się zakraść pod naszą strzechę.
Wyjeżdżając musieliśmy się pożegnać z wszystkimi znajomymi, których zapoznaliśmy podczas pobytu. Z Putu, który pomógł nam kupić Vespę, a którego spotykaliśmy na plaży o wschodzie słońca próbującego sprzedać turystom ‘własnoręcznie wykonane błyskotki’. Z Adi, prowadzącą stragan z ubraniami, która od początku naszego przyjazdu, była dla nas bardzo miła i zaczepiała nas kiedy tylko pojawialiśmy się w zasięgu – wynikiem czego z czasem zaczęliśmy unikać drogi obok jej straganu.  Z chłopakiem o imieniu Kadek, który prowadził sklep i agencję podróży, który manierami i poziomem języka angielskiego bardzo wybijał się ponad przeciętność, co niezmiernie nam imponowało. Pożegnaliśmy się też z kurami, które biegały beztrosko po naszym trawniku przed domkiem i kotami, które pod koniec naszego pobytu, traktowały nas już jak gospodarzy.
Spakowaliśmy się, pożegnaliśmy się i pojechaliśmy dalej. Najpierw taksówką, potem minibusem, dalej znowu taksówką, potem samolotem, autobusem, znów samolotem, aż dotarliśmy daleko, zupełnie gdzieś indziej niż przedtem…