sobota, 31 marca 2012

Zapowiedziany ciąg dalszy opowieści, która się zdarza, a której nie skończyliśmy ostatnio, bo nieznany był jeszcze finał.

Mamy już adres – całkiem przyjemne i wyczekiwane przez nas uczucie. Szczególnie po okresie nie posiadania żadnego adresu, ani nawet własnych kluczy, które można bezkarnie zgubić, jeżeli się tylko chce. Co prawda jest to adres wyrażony dość zwiewnie, bo wszystko co wiemy to: cicha i spokojna Ulica Savah, gdzieś tak w połowie, jeden z dwóch domków, dokładnie ten po lewej – obok drzewa Pomelo – Lovina – Bali – Indonezja. Może to nie wiele informacji, ale jak na razie nie wiemy więcej, poza tym do mieszkania naprawdę wystarczy. Jesteśmy tu od paru dni, powoli urządzamy się, do troszkę bardziej osiadłego trybu życia niż dotychczas. Mamy niewielką kuchnię, ale z oknem, a w niej nową, świeżo zakupioną przez bardzo opiekuńczego gospodarza lodówkę ( po indonezyjsku Kulkas) marki – co dość ciekawe – Toshiba. Kupiliśmy też butlę z gazem i  kuchenkę, oraz podstawowe, potrzebne do gotowania przybory. Może to lekka przesada pisać tu o takich drobiazgach, ale ponieważ blog ten jest dość osobisty i nie przeznaczony do nadawania w wiadomościach ogólnokrajowych, to takie drobiazgi wydają nam się, mniej więcej na miejscu. W domku jest oczywiście łazienka, z wanną i prysznicem i toaletą w stylu zachodnim, co nie jest tu taką oczywistością. Standard typowego indonezyjskiego ‘Mandis” czyli łazienki to dziura w podłodze z wyznaczonym miejscem na stopy, do kucania, oraz duży, murowany zbiornik na wodę z jednym kranem i polewaczką, do polewania i spłukiwania zarazem. Trudno się jakoś szczególnie temu dziwić, zwłaszcza, że łazienka nie jest czymś bardzo zadomowionym w kulturze Indonezji – do niedawna jeszcze wszystko to co na zachodzie robi się w łazience, czyli pranie, mycie i tak dalej robiło się nad okoliczną rzeką. Do dziś zresztą nie jest to widok odosobniony.  Nie wdając się jednak w szczegóły toalety Balijczyków, wróćmy do naszego, dopiero co najętego domku. Oprócz kuchni i łazienki, ma także dość duże pomieszczenie, będące jednocześnie sypialnią i pokojem do życia, w którym również możemy przyjmować gości. Jak na razie z zaproszenia bardzo skrzętnie korzystają małe jaszczurki Geco i jeden duży jaszczur, który póki co się nie przedstawił, oprócz gadów, odwiedzają nas też czasem młode koty, wskakując przez otwarte okna. Bardzo by nam było miło poszerzyć krąg odwiedzających nas gości, więc gdyby ktokolwiek miał ochotę wybrać się na Bali to bardzo chętnie i z wielką przyjemnością ugościmy. Zaproszenie to będzie bardzo aktualne przez najbliższe  4 – 5 miesięcy. Wracając jednak do domku, to ma on jeszcze nieduży taras, ze stołem i krzesłami oraz widokiem na ogród i niewielką plantację ryżu, który uprawiają nasi gospodarze. W okolicy domku jest sporo hoteli, restauracji, kawiarenek i wypożyczalni skuterów i  rowerów. Bardzo blisko od nas jest plaża i morze – ładne, spokojne i czyste. Sielankę rajskiej krainy zakłócają tylko nachalni sprzedawcy i taksówkarze, którzy kilka razy dziennie oferują nam transport, nurkowanie czy wyprawy na obserwowanie delfinów o świcie. Mamy nadzieję, że z czasem jednak zaczną nas poznawać i przestaną sobie robić nadzieję na ubicie z nami jakieś świetnego interesu. Tymczasem jednak próbujemy się zadomowić jakoś w tym dość obcym i niezwykłym miejscu. Zadomowić czyli: znaleźć panią na targu, która będzie nam sprzedawać warzywa i owoce po normalnej a nie turystycznej cenie, przestać budzić się codziennie z poczuciem, że trzeba koniecznie gdzieś pójść, coś zobaczyć oraz, że uda nam się znaleźć kogoś kto sprzeda nam wymarzony skuter Vespa z 60tych lat w kolorze café latte.
A poniżej zamieszczamy odgłosy balijskiej nocy - nocne żab rozmowy.
                


piątek, 30 marca 2012

Dźwięki z ulicy


Dźwięk zarejstrowany, po zmroku, na ulicy Malioboro w Yogyakarcie, w Indonezji.
Proponujemy odsłuchiwanie na słuchawkach.

środa, 28 marca 2012

Obrazy z ulicy


Yogyakarta, Indonezja

wtorek, 27 marca 2012

Nazi Goreng


Dzisiaj chcielibyśmy zaprezentować flagową potrawę Indonezji czyli Nasi Goreng. Nasi to ryż, a Goreng to smażony; w całości to smażony ryż z warzywami, jajkiem, kurczakiem z dodatkiem sosu sojowego i sosu chili. Można to porównać do włoskiej pizzy, której rodowód jest bardzo podobny, czyli powstała z tego co akurat pierwszy twórca pizzy miał pod ręką. Podobnie Nasi Goreng powstaje z tego co jest w lodówce. Pierwsza uwaga jest taka, że widać kuchnie całego świata czerpią z tej samej zasady, że nic nie może się zmarnować. Druga że, lepiej, że potrawa powstaje z tego co jest akurat w lodówce, a nie z tego co jest za nią – lepiej dla nas, którzy to Nasi Goreng jemy. Ale to wszystko tylko na marginesie, bo wspominamy o tej potrawie zainspirowani dzisiejszym obiadem i pewną nauszną obserwacją. Byliśmy  dzisiaj w małej restauracji, obok nas, przy stoliku siedziała pani i co istotne mówiła po niemiecku. Kiedy pani składała zamówienie zażyczyła sobie właśnie ów smażony ryż, co przeczytała jako Nazi Goreng. Nazi to po angielsku nazista, a Goreng jak już wspominaliśmy smażony. Ciekawe czy owa  pani składała to zamówienie świadoma wszelkich skojarzeń, które nam, lekko złośliwym sąsiadom zza Odry przychodziły wtedy do głowy?

niedziela, 25 marca 2012

Wielcy Podróżnicy

Podróże po Azji wcale nie należą do najłatwiejszych, zwłaszcza gdy jest się pluszowym misiem. Dzielnie trzeba wtedy stawiać czoła skorym do obmacywania celnikom, natrętnym wykrywaczom metali oraz małym dziecinnym rączkom chcącym pogłaskać, przytulić a czasem przywłaszczyć. Jednak miś Oliwier, bez narzekań, znosi wszystkie te niedogodności. Zawsze w kolorze brązowym, z nieodłącznym szalikiem oraz melancholią w oczach, ale zawsze pozytywnie nastawiony do świata. Wszystko to powoduje, iż każde zdjęcie z udziałem Oliwiera jest wyjątkowe i magiczne.
Oliwier to szara eminencja wśród pluszowych podróżników, o którego dokonaniach można by pisać wiele. Który z pluszaków może  bowiem powiedzieć, że przeszedł przez najstarszą dżunglę świata, spędził nocy na Chińskim Murze, budował zamki z piasku na pustyni Gobi oraz zgubił się w skalnym labiryncie w Jordanii? W Azji Miś Oliwier widział więcej niż 95 procent Azjatów a jego przygodami można by obdzielić niejednego pluszowego misia, psa a nawet słonia.
Oliwier to bardzo spokojny niedźwiadek o pokojowym usposobieniu, czasem dochodzą jednak do głosu jego naturalne instynkty. Tak właśnie było w Melace w Malezji. Oliwiera zafascynowały tam małe rybki pływające w wielkiej wazie. Pod wpływem tego widoku w Oliwierze obudziła się tęsknota za rzeką i polowaniem. Celem misia nie był jednak popołudniowy posiłek, lecz nadzieja iż złapana złota rybka spełni jego trzy życzenia. Każdy kto tego próbował wie jednak, że życie to nie bajka i że zadanie to nie należy do najłatwiejszych. Po kilku próbach i głębokim namyśle Oliwier postanowił zostawić rybki w spokoju a sam uciął sobie małą drzemkę. Ostatecznie do spełnienia marzeń Misia nie potrzebna jest złota rybka a Oliwierjest tego doskonałym przykładem.


piątek, 23 marca 2012

Trzeci Nowy Rok w tym roku – Nyepi

Pierwszy Nowy Rok świętowaliśmy w Europie. Drugi obchodziliśmy w Chinach w Szanghaju , gdzie nieoczekiwanie zostaliśmy zaproszeni do wspólnego świętowania razem z gospodarzami hostelu, w którym mieszkaliśmy. Było to dla nas bardzo miłe, szczególnie z tego względu, że tradycyjny Nowy Rok jest świętem bardzo rodzinny. Uczestniczyliśmy tego wieczoru w obfitej kolacji, podczas, której na środku stołu, na podgrzewaczu stał kociołek z rosołem i co jakiś czas gospodarze dorzucali do niego różne specjały: mięsne kulki, owoce morza, różne warzywa i przede wszystkim chińskie, noworoczne pierożki, które potem każdy wybierał sobie sam na talerz. Taka kolacja trwała wiele godzin, bo repertuar potraw wrzucanych do kociołka zmieniał się stopniowo, aż do deseru, którym były słodkie kulki z ciasta, które także gotowaliśmy w tym samym rosole. Po kolacji o 24.00 uczestniczyliśmy w zbiorowym odpaleniu arsenału fajerwerków, które gospodarze kupili na tą okazję. Szczególną popularnością cieszyły się wielometrowe, sznury małych głośno eksplodujących po sobie petard, których huk przypominał serię z karabinu maszynowego, prócz tego były również rzymskie ognie i kolorowe strzelające wulkany, którymi gospodarze witali nowy, nadchodzący właśnie, Rok Smoka. Potem jeszcze przez 15 kolejnych dni, świętowanie się powtarzało; każdego wieczora, wystrzeliwano w powietrze tony petard, aby uczcić kolejne podyktowane tradycją okazje. A my każdego wieczora, przedzieraliśmy się przez ulice, zatykając uszy od ogłuszającego huku i rozglądając się na wszystkie strony, czy nie wchodzimy właśnie na teren pirotechnicznego pokazu.
Dzisiaj, za to, zupełnie niespodziewanie i niechcący przydarza nam się kolejny, trzeci Nowy Rok w tym roku. Nyepi to tradycyjny, hinduistyczny  Nowy Rok świętowany na Bali. Samo brzmienie nazwy Święta kojarzy nam się ze słowem ‘nie pij’ i jak się okazuje nie jest to skojarzenie nieuzasadnione. Nyepi to balijski dzień ciszy, milczenia, postu, autorefleksji i zbliżenia się do natury. W ciągu całego dnia od 6.00 rana, przez 24 godziny zabronione są wszelkie czynności, które tą ciszę i skupienie mogłyby zakłócać. Nikt nie pracuje, nie wolno rozpalać ognisk a sztuczne światło powinno być stłumione; nie można oglądać telewizji ani słuchać radia; nie można wychodzić na ulicę i wszyscy bezwzględnie muszą pozostać w domach; nie jeżdżą samochody, taksówki, autobusy, nikt nie podróżuje a jedyne na Bali lotnisko, zamiera na ten jeden dzień całkowicie. Zatłoczone zwykle ulice miast stają się zupełnie puste, obecne mogą być tylko specjalne patrole, które sprawdzają, czy wszyscy przestrzegają zasad Święta, oraz sporadyczne karetki, które mogą poruszać się tylko wioząc osoby, których życie jest zagrożone. Co więcej zasady te dotyczą wszystkich, również turystów, nawet tych, którzy mieszkają w bardzo drogich hotelach, bo choć w ramach hotelu mogą sobie robić co chcą to na zewnątrz wyjść im nie wolno.  My również siedzimy dzisiaj w hotelu, wczoraj zrobiliśmy zakupy wody, ciastek, chińskich zupek i owoców, bo choć nie możemy wychodzić na zewnątrz to nie zamierzaliśmy głodować. Wczoraj uczestniczyliśmy także w uroczystości Ogoh-Ogoh, która poprzedza Święto Nyepi. Była to, idąca główną ulicą miasta, procesja gigantycznych potworów niesionych na platformach przy dźwiękach tradycyjnych balijskich instrumentów. Rzeźby potworów symbolizowały demony i złe bóstwa, które, jak wierzą mieszkańcy Bali, są obecne w codziennym życiu, i których trzeba się w nowym, nadchodzącym roku pozbyć. Po tym nocnym, hucznym i głośnym święcie Ogoh-Ogoh, wszystko powoli zamiera i Nowy Rok mieszkańcy Bali tradycyjnie witają już wyciszeni i skupieni na poszukiwaniu harmonii i odnowy.  Bardzo interesujące jest dla nas ta afirmacja ciszy i poniechania wszelkich zajęć – tak różna o znanych nam wcześniej sposobów witania Nowego Roku.
 Procesja potworów Ogoh-Ogoh

wtorek, 20 marca 2012

poniedziałek, 19 marca 2012

Znalezione na ulicy

Tematy do zdjęć znajdujemy zazwyczaj na ulicy a azjatycka ulica charakteryzuje się tym, że znaleźć można na niej prawie wszystko, w dowolnym kolorze, zestawie, cenie i za darmo; we wszystko można na niej wdepnąć, na wszystko się natknąć i wszystkiego powąchać. Oczywiście każda z miliarda ulic tu obecnych jest inna i wyobrażenie jednej azjatyckiej ulicy jest tylko bardzo ogólnym pojęciem. Zdjęcia, które pokazujemy dzisiaj są takimi właśnie znaleziskami - zupełnie przypadkowe, odległe od siebie, ale na tyle inspirujące, że postanowiliśmy poświęcić każdemu z nich parę milionów pikseli.


Georgtown, Wyspa Penang, Malezja.

sobota, 17 marca 2012

O naszych i planach i balijskości w ogóle

Minął już drugi miesiąc od czasu, kiedy wyjechaliśmy z Polski. Ponieważ nie zawsze możemy wysyłać regularne e-maile o tym co się u nas dzieje, postanowiliśmy więc napisać teraz o postępie naszej podróży, o planach i problemach.  Jesteśmy teraz na Bali i głównie zajmujemy się poszukiwaniem domku z bali na Bali, w którym chcielibyśmy osiedlić się na dłużej. Nie jest to tak proste jak mogłoby się nam na początku wydawać, dostępne są, jak na razie, tylko luksusowe wille, albo domy znacznie przekraczające nasz budżet. W poszukiwaniu domku przemieszczamy się trochę po różnych częściach wyspy, wszędzie zatrzymując się na kilka dni i rozglądając po trochu. Oczywiście poszukiwanie miejsca do mieszkania nie jest jedynym naszym zajęciem tutaj. Co prawda z punktu widzenia osób, których codzienne zajęcia są bardziej określone przez konkretne obowiązki, może wydawać się, że nie robimy tu zupełnie nic. Przyjeżdżając do nowego miejsca, najpierw szukamy jakiegoś odpowiadającego nam hotelu, potem miejsca, gdzie będziemy mogli jeść śniadania i obiady, później poszukujemy miejsc, w których jest wi-fi i takich, w których będzie można miło spędzać czas nie robiąc nic, albo przyglądając się pojawiającym się i znikającym ludziom. Takie proste, oczywiste i codzienne czynności jak spanie, jedzenie, czy nawet odpoczynek nie są już tak proste w niecodziennym i nowym miejscu. Nie jest to oczywiście jakaś szalenie ciężka praca, ale wystarczy za zajęcie dla dwóch osób na wakacjach, szczególnie jeżeli dodać do tego klimat, który dla nas – nieprzyzwyczajonych do upałów – zdaje się dwa razy bardziej zniechęcający do większego wysiłku.
Teraz jesteśmy dokładnie w Kucie, czyli plażowo – imprezowo – surferskim  kurorcie Bali. Szczególnie dla Australijczyków jest to miejsce częstych, wakacyjnych wypadów, bo mają po prostu blisko – przynajmniej ci z zachodniej części Australii. Oprócz Australijczyków jest też dużo Niemców; zarówno jedni jak i drudzy nie bardzo mogą narzekać na małe zarobki, które w tutejszych realiach są nawet bardzo wysokie. Dzięki takim właśnie turystom, w takich właśnie miejscach jak Kuta, wszystko jest oczywiście bardzo ‘tanie’ – tak przynajmniej twierdzą sprzedawcy, hotelarze i restauratorzy. Ostatnio miła, starsza pani z bardzo lokalnego kiosku chciała nam sprzedać wodę po cenie 4 krotnie wyższej niż normalna, twierdząc, że to tanio. Podobnie hotele – cena, która w innych częściach kraju jest zawrotna – tutaj jest tylko określana jako tanio. Nie chcielibyśmy dominować tego opisu odniesieniami do cen i pieniędzy, ale jest to jeden z elementów naszych zmagań i problemów, na które napotykamy. Staramy się czasem – mając świadomość, że zupełnie niepotrzebnie – tłumaczyć  napotkanym, acz rozmownym mieszkańcom takich miejsc, jakie są naprawdę ceny w Indonezji i że ‘tanio’ tanio nie równe. Oczywiście nie jest to żadna rewelacja, ani odkrycie i spostrzeżenie, że turystyka, a turyści bezpośrednio, degradują miejsca, w których się pojawiają, to jednak tutaj doświadczamy tego bezpośrednio i wydaje się, że nie sposób tego nie dostrzec.  Widać jednak na przykładzie wielu, że można tego nie dostrzec, choć efekt jaki turyści wywierają na Bali subtelnością można by porównać do walca drogowego. Albo przysłowiowego słonia w składzie porcelany. To też nie żadne odkrycie, ale niebawem po porcelanie pozostanie już tylko stłuczka i artefakty dla przyszłych pokoleń. Ale to spokojnie-  jeszcze kilka sezonów. Trudno jest nam się pogodzić często z takim zachowanie i podejściem turystów, dobrym przykładem jest tu wybór miejsc, w których turyści jadają posiłki. Choć nie brakuje tu lokalnych warunków, restauracji i barów, w których za niewiele zjeść można pyszne, świetnie przyrządzone potrawy – balijskie i autentyczne do przesady - to nie ma w takich miejscach turystów w ogóle. Jest ich za to mnóstwo w kosmopolitycznych lokalach, często tych wskazanych w przewodniku, które z daleka krzyczą do turysty, że są AUTENTYCZNE, BALIJSKIE, LOKALNE i COOL, choć w rzeczywistości wcale takie nie są. W ogóle zauważamy, że balijskość (czymkolwiek była) jest słowem wytrychem i chwytem marketingowym, który wabi rzesze zachodnich turystów spragnionych autentyzmu. Autentyzmu, który jednakże popić można jakimś kolorowych drinkiem z parasolką i zagłuszyć hitami MTV, który  bezwzględnie trzeba sfotografować i zamieścić na Facebooku.
Oj, ale się zrobiło narzekająco, nie to nie narzekanie, to protest! To ciągłe uświadamianie sobie, że może lepiej, gdyby ludzie nie podróżowali i siedząc w domu tylko myśleli sobie, o tym, że gdzieś tam daleko, za siedmioma górami, żyją jacyś inni ludzie, są jakieś piękne krainy i odmienne zwyczaje.
A tak poza tym to chyba troszkę odbiegliśmy od pierwotnego i planowanego tematu tego wpisu, ale to już temat na kolejny post.

piątek, 16 marca 2012

Zdjęcie w zdjęciu






Plac Merdeka - centralny plac w Kuala Lumpur w Malezji.

czwartek, 15 marca 2012

Wielcy podróżnicy


Timon – kolejna gwiazda z naszego plecaka, szerokiej publiczności stał się znany po znakomitej drugoplanowej roli w bajce Baranek Shaun. Ale, jak to gwiazda, miewa różne ekscentryczne pomysły i nie bacząc na napięty plan zdjęciowy, porzucił wszystko i wyruszył z nami na południową półkulę. Może – podobnie jak nam -  znudziła mu się deszczowa aura Szkocji, bo tam właśnie rozgrywa się akcja bajki Baranek Shaun?


piątek, 9 marca 2012

"There's 9 million bicycles in Beijing"


Chiński brat pociągów TLK. Na wyświetlaczu  zawrotna prędkość 302 km/h, obok na ekranie równie szybki i skuteczny Kung Fu Panda. Podróż Pekin – Szanghaj, najszybciej przejechane 1200 km, albo najkorzystniej spędzone  5 godzin w życiu. Podobnie jak czas, pejzaże za oknem przelatywały prawie niezauważalne.


Chińska taksówka. Szybka, szczególnie na tak niezatłoczonej ulicy, co na szanghajskie standardy jest rzadkością. Na asfalcie chińskie znaki, pozbawione kaligraficznego stylu i wyrafinowania a nasycone treścią kolejnego zakazu, bądź nakazu.


Czerwony smok w parku rozrywki. Trzeci najszybciej poruszający się obiekt naziemny w Chinach.


Rowerowa ciężarówka o ładowności większej niż Volkswagen Transporter za nic ma ograniczenia. Pędzi po ulicy załadowana styropianem po samo niebo.


Na jeden skuter zmieści się wszystko, rodzina z trójką dzieci, dywan, albo przenośna kwiaciarnia jak powyżej. W Chinach skuter to nie jest najlepszy prezent na komunię, ale często jedyny prywatny środek transportu ludzi i towarów.


Boczna ulica, boczny tor wielkomiejskiego życia. Bardziej parking i warsztat niż autostrada, tylko jeden bardzo wysoki pan gna przed siebie.


Służby oczyszczania miasta Suzhou.  Łódź z napędem na jednego pana, nieprędko przepływa ulice miasta w poszukiwaniu śmieci.


A to zdjęcie to już kontestacja pośpiechu i prędkości.  To przełożenie godzin na kilometry raczej, niż kilometrów na godziny.