Po wylądowaniu przywitał nas deszcz, który od razu
przypomniał nam kto teraz rządzi na Filipinach. W przeciwieństwie do mafii
taksówkarzy, która rządzi na parkingu przed lotniskiem, on w okresie od maja do października trzyma
władzę w całym kraju. Faktycznie chmury oraz kapiąca z nich woda przez kolejne
trzy tygodnie towarzyszyły nam dość często. Nie taka jednak pora deszczowa
straszna jak można wnioskować z jej nazwy. Poza chmurami było także słońce,
niekiedy świeciło tylko przez chwilę, zaś innym razem przez cały dzień. Na kształt naszej podróży po Filipinach
istotny wpływ miała mała, trójkątna pieczątka wbita w nasze paszporty na
granicy. Pozwalała nam ona przebywać na terytorium tego wyspiarskiego kraju
przez 21 dni. Na nieco większą, dającą prawo pozostania na Filipinach przez dwa
miesiące ani nas ani pluszaków stać nie było. Mający tak limitowany okres czasu
musieliśmy dokonać wyboru tylko kilku miejsc, które odwiedzimy. Efekt tego
wyboru można podziwiać na zdjęciach w kilku ostatnich postach. Kończąc naszą przygodę
z Filipinami uzmysłowiliśmy sobie pewien fakt. Filipino Yakuza z Manili, motorowe
riksze na Palawanie, skąpo odziane panie w Angeles, Jeepneye pokonujące dziurawe
drogi na Luzonie, wszystko to powodowało, że podczas tych trzech tygodni na
nasze usta co chwile cisnęły się słowa „ale Meksyk!” . W istocie bliżej stąd do
Ameryki Łacińskiej, niż do sąsiednich krajów w Azji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz