Historia małego pieska o imieniu Bali, znalezionego w
Lovinie przy targowisku – tego, o którym pisaliśmy już dawno, kończy się
szczęśliwie. Bali trafiła najpierw do schroniska, lecz po niedługim czasie
znalazła nową rodzinę z Japonii, która postanowiła się nią zająć. Szczęśliwy koniec tej historii jest tylko
początkiem zupełnie nowej o wiele bardziej szczęśliwej i pomyślnej. Cieszymy
się, że uratowaliśmy młodą Bali, jedyne co radość tę może przyćmiewać to
świadomość, że potrzebujących szczeniaków jest wiele, wiele więcej.
Nasza wielka miłość, jednośladowa piękność z 1985 roku,
również znalazła nowego, kochającego
właściciela. Kiedy musieliśmy zacząć myśleć o opuszczeniu Loviny, umówiliśmy
się z właścicielem domku, który wynajmowaliśmy, że to on kupi od nas naszą
Vespę. Transakcja odbyła się bezgotówkowo, metodą wymiany czynszu za ostatni
miesiąc na skuter. Choć było nam smutno wyjeżdżać i pozbywać się środka
transportu, który pozwolił nam na ogromną wolność i niezależność w zwiedzaniu wyspy, to wiemy,
że nowy właściciel będzie się o nią troszczył i pielęgnował.
Opuszczając Lovinę mieliśmy dwojakie uczucia. Z jednej
strony cieszyliśmy się na myśl o kolejnych miejscach, które będziemy odwiedzać,
z drugiej jednak było nam żal wyjeżdżać z miejsca, w którym zadomowiliśmy się, i z którym
łączyło nas wiele. Znowu trzeba się było
spakować, pozbierać wszystkie drobiazgi i detale, o niczym nie zapomnieć i
oddać klucze właścicielom.
Chociaż nie byliśmy
na Bali tak długo jak zamierzaliśmy pierwotnie to wyjeżdżając nie czuliśmy
niedosytu. Był to raczej czas w sam raz. Dość długi, by poczuć się tam jak w
domu, poznać sąsiadów, poczuć się częścią Loviny, ale nie aż tak długi, żeby
całkowicie wyzbyć się zadziwienia innością i radości ze zwykłych chwil. Do
samego końca cieszyliśmy się pięknymi zachodami słońca, popołudniowa grą w
badmintona na plaży, wizytami w gorących
źródłach, pysznymi owocami, które kupowaliśmy na targu, własną kuchnią, gdzie
można było sobie zrobić takie śniadanie na jakie tylko przyjdzie ochota.
Wszystko to jednak traktowaliśmy jako prezent a nie jako zwykłość i
codzienność, które z czasem mogły by się zakraść pod naszą strzechę.
Wyjeżdżając
musieliśmy się pożegnać z wszystkimi znajomymi, których zapoznaliśmy podczas
pobytu. Z Putu, który pomógł nam kupić Vespę, a którego spotykaliśmy na plaży o
wschodzie słońca próbującego sprzedać turystom ‘własnoręcznie wykonane
błyskotki’. Z Adi, prowadzącą stragan z ubraniami, która od początku naszego
przyjazdu, była dla nas bardzo miła i zaczepiała nas kiedy tylko pojawialiśmy
się w zasięgu – wynikiem czego z czasem zaczęliśmy unikać drogi obok jej
straganu. Z chłopakiem o imieniu Kadek,
który prowadził sklep i agencję podróży, który manierami i poziomem języka
angielskiego bardzo wybijał się ponad przeciętność, co niezmiernie nam
imponowało. Pożegnaliśmy się też z kurami, które biegały beztrosko po naszym
trawniku przed domkiem i kotami, które pod koniec naszego pobytu, traktowały
nas już jak gospodarzy.
Spakowaliśmy się,
pożegnaliśmy się i pojechaliśmy dalej. Najpierw taksówką, potem minibusem,
dalej znowu taksówką, potem samolotem, autobusem, znów samolotem, aż dotarliśmy
daleko, zupełnie gdzieś indziej niż przedtem…